Najpierw był Ł. Kolega z klasy. Miałam 15 lat a już potrafiłam wybierać
popaprańców. Po dwóch latach burzliwego związku związał się z inną koleżanką.
Też z klasy. Upajałam się dramatem, któremu przyglądała się cała szkoła i tym
że jestem jego główną bohaterką. Wmówiłam sobie, że stało się tak bo nie jestem
tego warta, bo czegoś brakuje w mojej osobowości. Coś się nie wykształciło.
Mama dostawała zawału. Tak, nadal dobrze się uczyłam, ale coś pękło.
Chodziłam po cienkim lodzie, ryzykowałam. Do tego nadmierne skłonności do
dyskutowania.
Ł. zgadzał się z moją argumentacją, że czegoś nie mam. Obnosił się ze swoim
życiem rodzinnym. Ja mocno dramatyzowałam.
Po Ł. był K. K. miał filozofię, że kobietom nie wolno na za dużo pozwalać.
Ćwiczył mnie swoją obojętnością, nastrojami, a ja – na przekór jemu i jego
zazdrości, przy każdym większym kryzysie, znajdowałam sobie coś na boku. Cud,
że w tym małym warszawskim światku nic się nie wydało..... Wydało się 2 lata
później, na wakacjach w J.G. Dostałam po buzi, i chyba słusznie.....
Matura, studia.... Poznaję M. I wpadam jak śliwka w kompot. Jest wrażliwy i
romantyczny. Do końca nie wie co chce – ale wiem, że chcę jego.... Zostawia
mnie po 3 miesiącach. Jestem w proszku. Co z tego, że po kilku miesiącach
wszystko się znowu zaczyna – tyle, że nieformalnie J. Złamane serce mnie mobilizuje i organizuję wyjazd na stypendium do
Niemiec. Zostaję tam 2 lata.