Przeprowadziłyśmy się w 1990 r. Miałam 11 lat.
Towarzystwo na nowym osiedlu było dziwne – to już nie była ta wspólnota
sąsiedzka jak w starym systemie. Warszawa się zmieniała, Ursynów też – a z nimi
międzysąsiedzkie stosunki. Próbowałam się dostosować do rozwydrzonej młodzieży,
ale nie do końca pasowałam. Moją koleżanką była E. z małego mazowieckiego
miasteczka, marząca o karierze modelki (nawet wtedy nie potrafiłam tego wziąść
na serio). Miała mnóstwo rodzeństwa i zepsute zęby.
Nowe osiedle to były Kabaty – pierwsze kabackie bloki, w niczym nie
przypominające modnej warszawskiej dzielnicy z początku XXI w. Tuż obok –
Wolica i wiejskie zabudowania. W lecie podkradaliśmy okolicznym gospodarzom
czereśnie, chodziliśmy po mleko prostu od krowy, włóczyliśmy się alejkami
wysadzanymi bzami. Pod balkony podchodziły bażanty, a kiedy otworzyli pierwszą
linię metra dotarcie do domu okazało się dziwnie łatwe (no chyba że przez błoto
nie dało się przebrnąć, bo drogi ani chodnika nie było – dopiero po kilku
miesiącach spółdzielnia się zlitowała i położyła kilka płyt).
Brat E. wpadł pod autobus i spędził kilka dni w szpitalu – przejęłam się,
samochodowe wypadki na mnie tak już działały. E. się przejęła, że ja się
przejęłam. Nawrzeszczała na mnie, że mam o tym nie rozpowiadać, że ona o moim
ojcu nie rozpowiada. Nie o to chodzi, że zabolało, zaskoczyła mnie
argumentacja. Obraziłam się tylko, ale pamiętam do dzisiaj.