Związek ze Szwajcarem trwa jeszcze kilka miesięcy. Kończy się bo dochodzę
do wniosku, że w końcu trzeba podjąć jakąś decyzję, mieć jakąś perspektywę,
uczestniczyć w czyimś życiu. Łapię się na tym, że dopóki ja się starałam, to
było dobrze. Jak sobie odpuściłam – to on nie zajął mojego miejsca.
Pracę w Warszawie znajduję bardzo szybko. Zatrudnia mnie jedna z
najbardziej znanych polskich fundacji. W końcu widzę dumę w oczach mojej mamy,
która przez ten czas, gdy bawiłam się w Hausfrau w Szwajcarii nie skomentowała
ani słowem mojego statusu bezrobotnego emigranta. Niestety po 3 miesiącach już
wiem, że wróciłam do Polski, by być dyskryminowaną we własnym kraju, by
wysłuchiwać od szefów, że Polaków nie chcemy zatrudniać, że są gorzej
wykształceni, itp. (do tej pory przechowuję pewne maila w nadziei, że kiedyś
będzie z tego ładne odszkodowanie). Koledzy z zagranicy, którzy pracują na tym
samym stanowisku co ja, mają do dyspozycji oprócz standardowego wynagrodzenia różne
bonusy. Polacy nie. Nie szkodzi, że Fundacja ma siedzibę w Warszawie, więc i z
urzędami i z kontrahentami trzeba się dogadać po polsku. Od tego są przecież pracownicy niższej kategorii.....
Szukanie nowej pracy tym razem nie jest bułką z masłem. We wrześniu zaczyna
się kryzys, a ja już mam swoją wartość i swoje wyobrażenia. Nie rzucam się na
pierwszą pracę, którą mi oferują.
Zostaję w Fundacji 15 miesięcy. Uczę się, że najważniejsze to mieć szefa,
który jest kompetentny (Holenderka szefująca mi przez kilka miesięcy nie ma np.
pojęcia, co to jest lokata. A o zarządzaniu projektami nie wspominając), że
ważne jest, aby praca motywowała do dalszej pracy, aby wstawać rano i cieszyć
się, że masz coś do zrobienia. Niestety nauczyłam się również, iż z powodu tego
co się wydarzyło w ciągu dnia można nie spać kilka nocy...
Na Boże Ciało 2008 jadę do Dziadka. W Warszawie deszcz leje przez
kilkanaście godzin bez przerwy, mam przemoczone buty, spodnie, lekki letni płaszczyk
szybko przemięka. To 5 rocznica śmierci Babci.
Przez 3 dni siedzę przy Dziadku, który umiera. Buntuję się i powtarzam, że
może lekarz, może to, może tamto. Dziadek wie, że odchodzi, rozpoznaje mnie i
mamę. Modlę się, aby to się już skończyło, obiecuję Bogu, że przestanę się
upijać, że będę lepszym człowiekiem, żeby to się już skończyło.
W dzień pogrzebu wychodzi słońce. Zaczyna się europejskie lato.
Coś się kończy, coś się zaczyna. Przestaję pić, w to lato dużo pracuję,
dużo wychodzę, poznaję nowych ludzi. Znajomości się odświeżają i zmieniają. Na
moje 29 urodziny przychodzi K. a z Jo., przyjaciółką jeszcze z liceum,
zaczynamy imprezować – inaczej niż kiedyś, nie napiszę, że mądrzej, ale
inaczej: mniej alko, więcej zabawy, więcej nowych znajomości.
Jadę na weekend na kajaki na Mazury, a potem w sierpniu na 10 dni na Litwę
ze Szwajcarem. Dziwi się, że nie piję, i nie komentuje mojego opanowania. W
listopadzie w krótkiej rozmowie na Skypie pyta się, jak się czuje mój Dziadek.
To definitywny koniec naszej znajomości.
Na Nowy Rok 2009 obiecałam sobie, że:
- będę odważna
- nie będę się przejmować idiotami
- nie będę się poddawać
- będę bardzo bardzo szczęśliwa